Nie wiem co się ze mną stało. Pogoda idealna a mi się jeździć nie chce. Jak padało to marudziłem, że nie mogę jeździć, a teraz co... Ale chyba wiem o co chodzi. Te wszystkie oklepane tereny bokiem mi wychodzą. Trzeba coś zmienić, wybrać się gdzieś dalej. Zapakować rower na auto i podjechać w ciekawsze tereny. Niech tylko nadejdzie bezdeszczowa niedziela. Obiecuję sobie ;D
Dobrze, że Monika była z koleżanką na basenie. Po wyjściu poszły na lody. Na wieść o tym błyskawicznie zjawiłem się na baczność przy budce z lodami, aby też sobie zjeść. No takiego to ja jeszcze nie jadłem. Śmietankowo-jagodowy, niebo w gębie...
W końcu nadarzyła się okazja aby wybrać się tam po pokrętło od tłumienia odbicia, o którym serwis zapomniał aby przykręcić po rozbiórce tłumika. Jadę standardowo, ścieżką wzdłuż Wisły. Po drodze wstępuję do sklepu po batoniki i banana. Niestety był tylko jeden. Batoniki też niestety snickers'y, wolałbym jakieś musli, ale trza brać to co jest. W czasie jazdy wsuwam batonika i omal duszę się dławiąc się orzeszkiem. A mogłem wziąć marsa:/
Niestety spóźniłem się. Serwisanta już nie było, ale wyszedł do mnie szef. Pyta się o jakie pokrętło chodzi, to mu mówię, ale chyba się nie dogadaliśmy. Poszedł sprawdzić, wraca i mówi, że to kosztuje 60zł(sic!) Próbuję mu wytłumaczyć o co chodzi, a on każę mi pójść ze sobą abym zobaczył ile oni mają roboty, rowerów i cholera wie czego jeszcze, że on nie będzie teraz tam grzebał, żebym przyjechał jak będzie serwisant. W końcu udało mi się dojść do głosu i wytłumaczyć do końca o co chodzi z tym pokrętłem. Powiedział żeby najlepiej skontaktować się z tym co się zajmuje u nich marcokami. No, ufff, dogadaliśmy się.
No to wracam. Znowu wizyta w sklepie, tym razem po wodę, bo pić się chce niemiłosiernie, a dwa bidony bliskie wyczerpaniu. I wszystko byłoby OK, gdyby nie ten zakichany kierowca pandy. Dosłownie 10m do skrzyżowania, na którym skręcam w prawo, a tu nagle zza moich pleców wyskakuje niebieska panda i ładuje się prosto przede mnie. Hamuję ostro, koło ucieka na bok, ale nic poza tym. Krzyczę do gościa, ten nic sobie nie robi. Spogląda w lusterko i jedzie dalej. Ujechał 100m i skręca w lewo, czyli tam gdzie ja jadę. Zwalnia na przejeździe kolejowym. To ja ogień i za nim. Za przejazdem kolejowym jest podjazd na mały wiadukt. Tam go wyprzedzam i krzyczę żeby patrzył jak jeździ, że nie robi się takich świństw! Dziadek to był jakiś, z babcią. Okno miał uchylone więc musiał słyszeć, no chyba, że głuchy. Dalej jadę ze skołatanymi nerwami. Jakieś 32km/h, on jedzie za mną, nie wyprzedza. Po ok. 500m dopiero decyduje się powoli wyprzedzić. A szkoda bo do domu jeszcze z 800m, mogłem jechać sobie środkiem drogi, niech nauczy się szanować rowerzystów
Trasa: Pawłowice przez las – wiślanka – Ochaby – ścieżka – Ustroń – Gregorio – powrót tą samą drogą
Co tu dużo mówić. Porażka. Nogi ociężałe, brak sił, zupełnie nie chciało mi się kręcić. Jedynie w końcówce, po drugim rozjeździe mini/mega jakoś się podciągnąłem. Kilku chłopaków, z którymi przetasowywałem się ostatnie kilkanaście km, zaczęło mi odjeżdżać. Ale w tej masakrycznej końcówce, w tym błocie i ciężkim terenie udało mi się jakimś cudem ich wyprzedzić. Dużo zaryzykowałem bo na jednym ze zjazdów koleina wyżłobiona przez wodę była tak ogromna, że nie sposób byłoby wyjść z niej cało. Szczęście jednak mi dopisało i nie dałem się wyprzedzić już do końca. Wynik niezły, ale gdybym był w pełnej dyspozycji to urwałbym z tego jeszcze kilka minut. Open 61, M2 24