Do sklepu muzycznego się wybrałem po nową płytkę Lipali. Niestety jeszcze jej nie mieli, ale zamówią mi;) Skoczyłem jeszcze po skarpetki rowerowe i do brata po maszynkę go strzyżenia. Będziemy golić... ;>
Jechaliśmy z rana, o świcie. 4,5 godziny snu a mimo to wstałem bez problemu. Jakieś 4 godziny jazdy autem i znaleźliśmy się w Boguszowie. Małe miasteczko przeżyło prawdziwe oblężenie. Setki samochodów i rowerzystów nagle wylało się na drogi. Rynek, wszystkie uliczki i możliwe parkingi zastawione do oporu. Na parkingu przebieranie, składanie sprzętu, pakowanie żeli, batoników i czegokolwiek jeszcze do kieszonek w koszulkach i jazda na start, pod tą górkę. Taka rozgrzewka jeszcze. Tomek jeszcze pokazał nam jaka to mała niespodzianka kryje się tuż przed metą. Objechaliśmy całe boisko szlakiem którym wiedzie już końcówka maratonu. Ścieżka całkiem przyjemna, płaska, szeroka. A na koniec... Nagły skręt w lewo i ostro pod górkę. Wprawdzie kilkanaście metrów ale jak nie wjechało się z odpowiednią prędkością i nie przygotowało się do redukcji biegu to można było nie podjechać tego.
Przed startem ustawianie w sektorach. Z Przemkiem staliśmy w drugim, jako najlepsi z naszej grupy;) Sporo czasu jeszcze było. Słońce mocno już przygrzewało, więc nie bacząc na to, że cofniemy się o metr stanęliśmy w cieniu. Są tacy którzy dla tego metra bliżej czołówki zadeptali by innych:/ Godzina 11 i ruszyła horda! Najpierw oczywiście największe wycinaki z pierwszego sektora. 3 minuty później my:D Ten nowy podział na sektory jest super. W końcu startuje się z ludźmi o podobnych możliwościach i nie trzeba przepychać się przez tłumy tych słabszych, którzy "od świtu" siedzieli w sektorach i trzymali sobie miejsce. Także spokojnie można od początku jechać swoje. I już pierwsza kraksa. Jakieś napaleńce, tak im się śpieszyło, że już jakieś 150m za startem, na pierwszym ostrym zakręcie, na bruku leżeli. I po co te nerwy! Niektórzy naprawdę przesadzają z tą rywalizacją. Za wszelką cenę do przodu, nie bacząc na innych, tylko oni się liczą. Całe szczęście to jest niewielki odsetek takich ludzi. Trasa bardzo przypadła mi do gustu. Górzysta, ale poprowadzona bez przesady. Wszystkie podjazdy do podjechania, prócz jednego miejsca gdzie już nie katowałem się bo nawet nie było sensu. Na nogach podszedłem z takim samym efektem jakbym podjeżdżał, a może nawet mniej energii na to straciłem. Tylko dwa podjazdy pokonałem na najmniejszej tarczy z przodu. Wszystko inne na średniej, także jechało się szybko. Nie wiem czy miałem taki dobry dzień czy naprawdę jestem w takiej formie, a może żele Nutrend dają taką moc, ale nie miałem praktycznie ani chwili słabości. Nie było potrzeby zatrzymywania się nawet na łyka wody czy izotonika na bufetach. Cały maraton jechałem z kimś. Zawsze miałem co najmniej kontakt wzrokowy z jakąś grupką z przodu i co jakiś czas kogoś dochodziłem. Na jednym ze zjazdów pośród pól trochę przesadziłem. Wyprzedziłem jednego gościa i dochodziłem drugiego, dosyć szybko. Czułem, że mogę go wyprzedzić, ale pojawił się zakręt w lewo. Chciałem wziąć go po zewnętrznej, ale że był to szuter, trochę bałem się bardziej przechylić żeby nie upaść i nie wyrobiłem. Wjechałem w pole.Ostre hamowanie, całe szczęście obyło się bez upadku, jazda dalej. Obaj mi odjechali i musiałem znowu ich gonić. Tym razem nie dałem się ponieść emocjom. Być może nabywam już tego doświadczenia i mówię sobie, że nie ma sensu na umór kogoś gonić, trzymać się kogoś. Trzeba jechać swoje, nawet jak ktoś wyprzedza Cię, nie martwić się. Później mogę ja jego wyprzedzić. Może on teraz flaki sobie wypruwa żeby wspiąć się jedną pozycję wyżej a ja zachowuję spokój i nie szarpię się, zachowuję siły na resztę trasy. I w ten sposób udało się dojechać w bardzo dobrym czasie do mety. Ostatnie kilka km cały czas miałem przed sobą kogoś w jaskrawej, żółtej koszulce. Jechał tempem podobnym do mojego ale powolutku zbliżałem się do niego. Na tym ostatnim odcinku, dookoła stadionu, już prawie siedziałem mu na kole ale i tak brakowało mocy żeby go wyprzedzić. Po drodze jeszcze dwóch jakichś wycinaków nas wyprzedziło. Zbliżamy się do tego ostatniego podjazdu. Wjeżdżam ze sporą prędkością, szybko redukuję i ostro kręcę dalej i w tym momencie udaje mi się go wyprzedzić, i do tego jeszcze jednego z tych wycinaków! Jednak źle zabrał się do tego odcinka i nie podjechał tego, a ja wykorzystałem to;P
Fantastyczny maraton. A co najlepsze, wynik. Nie spodziewałem się, że mogę wejść do pierwszej 40-tki w kategorii! Byłem mocno zdumiony z tego wyniku. Z czasem 2:31:41 uplasowałem się na 36 miejscu w M2 i 66 open! Czy to może mi dać już sektor z tymi wycinakami...
Znowu słońce zaświeciło. Wróciłem z pracy, szybko się przebrałem i ruszyłem na ostatnią jazdę przed sobotnim maratonem. W piątek już tylko serwisowanie roweru. Pojechałem do lasu Kyndra potrenować trochę w terenie. Zrobiłem kilka okrążeń i wróciłem do domu. Zrobiło się już chłodniej. Założyłem jeszcze bluzę, plecak i pojechałem do rowerowego po żele i batoniki. Tam dowiedziałem się o zawodach w Jastrzębiu, które odbędą się 17.05. Hmm, już chyba wiem gdzie będę jeździł w przyszłą niedzielę;)
Całkiem sporo spacerowiczów. Jedna kobieta uprawiała sobie nawet Nordic Walking;) Na którymś już okrążeniu nagle na mojej drodze, tuż na granicy działek z lasem, zauważyłem zaparkowany samochód. Stanął akurat w takim miejscu, że ciężko było go ominąć. Przeciskając się obok niego zauważyłem, że jakaś para w środku bardzo intensywnie obściskuje się. Lekko podenerwowany, tym że stanął tak na środku drogi, rzuciłem przez uchyloną szybę od strony kierowcy: "Nie macie się już gdzie kochać?" Ech... za grosz wstydu... Na następnym okrążeniu już ich nie było.
Pogoda na ten tydzień zapowiada się niezbyt ciekawie więc trzeba było korzystać póki sucho. W sumie już nawet dzisiaj chmury straszyły. W lesie trochę się kręciłem, dokładnie nawet nie wiedziałem gdzie. To trafiłem na budowę autostrady, to w ślepy zaułek, to znowu na jakieś mokradła... A jeśli chodzi o tą autostradę, pół lasu wycięli. Niedługo nie będzie się gdzie podziać z tym rowerem bo gdzie nie spojrzeć tam będzie sam asfalt:/
Pierwszomajowy wypad z Pik'ami w górki. Maciek, Czesław, Magda, Tomek, Przemek i ja. Co roku jeżdżą sobie w tą okolicę. Tym razem ja do nich dołączyłem. Do Jasienicy dojechaliśmy autami. Zaparkowaliśmy przy McDonald'zie, przebraliśmy się i w drogę. Pogoda zapowiadała się wspaniale. Na początek dojazd asfaltem do szlaku czerwonego. Szlak czerwony to już nieustający nawet na moment podjazd aż na Szyndzielnię.
Tu już trochę zaczęliśmy się rozjeżdżać. Czesiek, Przemek i ja trochę pociągnęliśmy do przodu. W ten sposób przynajmniej mogłem reszcie porobić zdjęcia;) Czerwonym szlakiem wdrapaliśmy się na Szyndzielnię. Tutaj zatrzymaliśmy się przy schronisku na kawkę i ciacho, mniam;)
Uzupełniliśmy bidony i w drogę. Najgorsze właściwie już mieliśmy za sobą, w sumie to cały podjazd. Teraz już po grzbiecie na Klimczok. Jeszcze leżały małe czapy śniegu gdzie nie gdzie.
Dotarliśmy na szczyt. Poprosiliśmy jedną osobę o zdjęcie nas wszystkich. Ustawiliśmy się a tu jeszcze kilka innych osób zapragnęło mieć nasze zdjęcie;D I tak do "naszego" fotografa dołączyło jeszcze kilku ze swoimi aparatami.
Zamieniliśmy z nimi kilka słów i jazda dalej na Błatnią.. Teraz to już prawie tylko z górki było. Czasem dosyć ciężkie zjazdy po luźnych kamieniach ale bez większych problemów udało się je pokonać.
Oczywiście trzeba było uważać na turystów pieszych których tego dnia nie brakowało na szlakach. Przed Błatnią jeszcze chwila relaksu na malowniczej polance.
Do samego szczytu jeszcze kawałek podjazdu a później już tylko w dół. Fantastycznie jechało się w dół. Do czasu... W pewnym momencie chciałem zatrzymać się do zdjęcia. Zatrzymuję się, wypinam prawą nogę, wypinam lewą a tu... nie da się. Blok obraca się. Cholera, znowu wykręciła się jedna śruba. Nie wiem jak to możliwe ale już 3 raz mi się to zdarzyło. Wszyscy mocno zdziwieni. Przecież starych bloków zazwyczaj nie da się odkręcić, takie zapieczone są gwinty i zawalone błotem, piachem, ziemią i czym jeszcze bądź. No cóż, mi taki coś zdarzyło się już trzeci raz. Niestety jeszcze się nie nauczyłem wozić zapasowej śrubki i musiałem jechać dalej bez bloku. Było ciężko. Już nie mogłem jechać za ostro bo noga cały czas odrywała się od pedału i zsuwała się z niego. Udało się jednak zjechać szczęśliwie do asfaltu. Niestety Maćkowi nie udało się to. W miejscu gdzie woda dosyć mocno wyżłobiła sobie korytko i powstał żleb, prawdopodobnie próbując jechać jedną ze stron tego żlebu, po środku jednak były kamienie, koło straciło boczną przyczepność i gotowe. Całe szczęście skończyło się tylko na zadrapaniach i siniakach, roztargany rękawek i dziura w koszulce, bez strat w sprzęcie. A było to dosłownie ostatnie 200m zjazdu przed asfaltem. Dalej już spokojnie dojechaliśmy do samochodów, spakowaliśmy się, wskoczyliśmy jeszcze do Mc'a na lody i do domu.
Udało się! Przejechałem 1kkm w ciągu miesiąca:) Pogoda dopisała, była fantastyczna. Przejechałem się dookoła zalewu Goczałkowickiego. Przez Bzie, las na Pawłowice. Szlakiem rowerowym przez las do Strumienia. Se strumienia już szosą przez Wisłę Małą, Wisłę Wielką, Łąkę, i już do zapory. Na zaporze spotkałem starszego Pana na rowerze raczej "ukrainopodobnym". Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że ten człowiek jeździł sobie przez całą zaporę tam i z powrotem. Jakby trenował sobie;) Dalej przez las po drugiej stronie zapory, Mnich i Chybie, znowu do Strumienia i tym samym szlakiem do domu.
Po powrocie do domu okazało się, że brakuje mi kilku km to wspomnianego tysiąca. Zadzwoniłem po Sylwka a on akurat wybierał się do Rybnika do Bike System'u. Zabrałem się z nim. To był błąd. Miałem mało czasu a Sylwek zamawiał buty. Trwało to całe wieki. Stałem i stałem i stałem i czekałem... A mi cholernie się śpieszyło już do domu. Po jakichś 40 minutach w końcu opuścił sklep i mogliśmy wracać do domu. I w drodze powrotnej dopadł mnie kryzys. Z ledwością dokulałem się do domu. A jeszcze obiad trzeba było sobie uwarzyć...
Pogoda była dziś wyśmienita. Ani za ciepło ani za chłodno, nawet wiatr nie był za silny aby przeszkadzać w jeździe. Długo zastanawiałem się dokąd pojechać. A czasu nie było za wiele bo o 13 trzeba wychodzić do pracy. Pojechałem w kierunku lasu w Gotartowicach. Tradycyjnymi ścieżkami przez Borynię do Roju, tam też zahaczyłem jeszcze o las. Obejrzałem sobie ile lasu zostało wykarczowane po budowę autostrady. Dalej przez Boguszowice do Gotartowic i do lasu. Znalazłem tam ciekawy tor dirt'owy z usypanymi hopkami. Szkoda, że nie widziałem tam nikogo w akcji. Trochę pokręciłem się po tym lesie i wróciłem tą samą drogą którą przyjechałem. Kilka dni temu wyznaczyłem sobie cel do osiągnięcia: przejechać 1kkm w kwietniu. Jutro ostatni dzień. Czy uda się? Wszystko zależy od pogody...
Zapragnąłem mieć swój klucz do odkręcania tarczy z korby. W sklepie internetowym kosztuje takie coś 9zł. Do tego koszty przesyłki... Nie opłaci się. Zajechałem do sklepu na Wielkopolskiej i... był, identyczny, za całe 9,90zł! Mała rzecz a cieszy;) Zaplanowałem sobie na później trasę do Wodzisławia przez Połomię. W Wodzisławiu przejechałem się przez las, w którym stoi baszta. Tam jest taki fajny, kręty zjazd, mmm... Dalej do Marklowic, znowu Połomia, odbiłem w lewo w Świerklanach i na światłach w prawo już na Borynię a później do domu. W tamtą stronę jechałem pod wiatr więc byłem pewny, że z powrotem będzie z wiatrem. Nic bardziej mylnego. Znowu wiało w pysk. Ja nie wiem, czy mam jakiś osobisty wiatr, który ciągle wieje z przodu czy po prostu tak źle trafiłem...
Miało być wspólnie z Pik'ami, ale niestety nikt się nie zjawił. Przyjechał tylko Tadek na szosie. no to ruszyliśmy w drogę. Z rynku w Żorach na Szczejkowice, Stanowice, na rondzie w lewo na Rybnik. Z Rybnika przez Boguszowice, Świerklany i Borynię do domu. Jechaliśmy spokojnym tempem, bez szarżowania. W końcu Tadek był na szosie a ja na góralu;) Po powrocie do domu miałem mało km. Założyłem sobie na dzisiaj 90km więc zajechałem jeszcze do taty z kartkami do drukarki. Zadzwoniłem do kolegi czy wyjdzie na rower. Miał zjeść obiad i wyjść, więc wróciłem jeszcze do domu, żeby odłożyć plecak. Znowu na Szeroką i już razem z Sylwkiem na małą przejażdżkę. Po raz pierwszy ujeżdżał swojego nowego Scott'a Scale RC, do tego jeszcze w nierowerowych butach i po dłuuugiej przerwie od roweru także tempo iście spacerowe. Krzyżowice, Borynia, Rój, Boguszowice i powrót podobnie aczkolwiek innymi drogami;) Z Sylwkiem przejechaliśmy jakieś 26km ale tyłek mu odpadał. Ten jego SLR XP to straszna deska. Ale może to kwestia przyzwyczajenia. Musi się rozjeździć. Powrót do domu i udało się, plan zrealizowany. 90km zrobione.